Przeczytałem sztukę, w której gracie.Te czasem abstrakcyjne, szalone teksty, do tego sesja dla „Gali” inspirowana klimatem przedstawienia i... jedno tylko ciśnie mi się na usta: w niezłym cyrku bierzecie udział, dziewczyny!
Jolanta Fraszyńska: (śmiech) W cyrku jak ze snu. Pełnym szaleństwa, groteski, wariactwa, purnonsensu, śmiechu, czasem przez łzy. Całość ma właśnie taką stylistykę - widzowie, mam nadzieję, odniosą wrażenie, jakby uczestniczyli, mówiąc lapidarnie, w nieźle pojechanym magicznym śnie.
Katarzyna Zielińska: Panie, panowie, cyrk przyjechał! A wszystko zaczęło się od tego, że dawno temu zakochałam się w piosenkach zespołu Tiger Lillies. Od tego momentu czekałam na okazję, aby móc je wykorzystać w jakimś własnym projekcie. Kiedy pracowałam z Łukaszem Czujem nad naszym pierwszym wspólnym spektaklem „Berlin, czwarta rano”, dał mi wtedy do przeczytania książkę Aglai Veteranyi. To opowiadania dziewczyny, która wychowała się w rodzinie cyrkowej. Pełne czarnego i absurdalnego humoru. Zachwyciły mnie. Po ich lekturze wiedziałam, że ten tekst i piosenki Tiger Lillies świetnie do siebie pasują. Wtedy marzyłam jeszcze tylko o jednym: żeby na scenie towarzyszyła mi Jola Fraszyńska. Pasowała mi jej energia i uśmiech. Naprzeciw mojemu pomysłowi wyszedł również dyrektor warszawskiego stwierdził, że chętnie zrobi ze mną kolejny projekt.
Jolanta: Przed naszym spotkaniem zadzwoniłam do reżysera i zapytałam: „Co mamy powiedzieć w tym wywiadzie, na czym by ci zależało?”. Łukasz stwierdził, że ten sceniczny cyrk, w którym bierzemy udział, jest przenośnią oraz ilustracją otaczającej nas rzeczywistości, relacji panujących między ludźmi. Pojawia się tam galeria naprawdę dziwnych, często potwornych postaci, choćby Brzydki Józio, Owłosieniec, Kobieta-Wąż czy Masturbator Jimmy. Piosenki, które śpiewamy, mówią o dwoistości ludzkiej natury, o tym, że nie jesteśmy do końca ani dobrzy, ani źli™ O tym, że ciemna strona duszy drzemie w każdym z nas i często niespodziewanie się budzi i wyłazi. O tym wszystkim opowiadać będą razem ze mną i Kaśką nasi wspaniali koledzy: Tomasz Steciuk, aktor Teatru Roma, człowiek o wielkiej wrażliwości, oraz Mariusz Drężek - mój kolega z wrocławskiej szkoły teatralnej, który studiował kilka lat później. Takie nasze spotkanie po latach. Jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak Mariusz pięknie „spatyniał”. Ludzko i aktorsko.
idolem, a jednocześnie kimś, kogo bałam się spotkać twarzą w twarz. Przerażał mnie i fascynował zarazem. Był taki diaboliczny w tych swoich aktorskich kreacjach... Jeździłam na jego spektakle do Wrocławia. Pamiętam Mariusza, chociażby z koncertu „Ballady morderców”.
Jolanta: Ja również. Był genialny.
Katarzyna: Zanim usiadłam na widowni, skropiłam się perfumami Kenzo. Tak bardzo mnie fascynował nasz kolega. A dzisiaj razem gramy.
Jolanta: Osłupiałam, Kaśka! Żeby bać się Drężka? Który był „biesiadnym” kolegą mojego pierwszego męża, Roberta.
Uwaga! Zaczynają się historie z akademika….
Jolanta: Ja nigdy nie mieszkałam w akademiku. Byłam asocjalna.
Katarzyna: Też tak mam, Jolu. A Mariusz musi o tobie sporo wiedzieć?
Jolanta: Być może. Ale ja się akurat tej wiedzy nie boję. Mam jakiś obraz Mariusza z tamtych lat, który dzisiaj konfrontuję. Bardzo fajny facet z tego Mariusza - skromny i dobrze myślący.
Katarzyna: Może wróćmy do tego, co powiedziałaś wcześniej™
Jolanta: O Drężku? Kasia, ja bardzo cię proszę... jesteś mężatką.
Katarzyna: Nie o nim, tylko o ciemnej stronie ludzkiej natury. Jestem przekonana, że widzowie - po tym, co zobaczą - mogą odkryć ten uśpiony pierwiastek własnej duszy, ciemną stronę osobowości...
Jolanta: ...do której nie wypada się przyznawać i nie jest popularne, żeby ją eksponować na co dzień. Choć posmakowałam wielu teatralnych konwencji i tekstów, to nawet dla mnie ta sztuka, pomysł na nią był zaskoczeniem. Nie miałam pojęcia o istnieniu tak niezwykłego zespołu jak Tiger Lillies, którego piosenki śpiewamy.
Kiedy zaczęłam o nich czytać, coraz bardziej ulegałam czarowi i klimatowi tego, co robią.
Tworzą coś z pogranicza kabaretu, cyrku, groteski i czarnego humoru. A co najważniejsze, mówią wprost o niepopularnych rzeczach! W swoich tekstach konfrontują nas z tym, czego nie lubimy, czego się boimy - ze śmiercią, patologiami, chorobami, z tym wszystkim, co najchętniej zepchnęlibyśmy w niebyt.
Katarzyna: To, o czym mówisz, nazywają „po imieniu”. Masturbator Jimmy śpiewa: „Masturbator działa noc i dzień. Z tubką wazeliny nie rozstaje się. Powód do podniety zawsze z sobą ma, więc nawet publicznie robi to raz-dwa”. Albo w innej piosence, gdy mucha zadowala kobietę: „I z ust na biust skakała, moją sycąc chuć. Lecz tu początek dramat miał. W niewspółmierności naszych ciał”. Jola, ja czuję, że kiedy to zagramy, to będziemy musiały opuścić kraj. (śmiech) Pamiętam, jak na którymś z kolejnych spektakli „Berlin, czwarta rano”, gdzie gram m.in. razem z Kacprem Kuszewskim, przyjechało grono fanek Marka Mostowiaka, którego Kacper od lat kreuje w „M jak miłość”. Po sztuce miały - delikatnie rzecz ujmując - podzielone zdania na temat Marka - Kacpra.
Jolanta: Tutaj może być podobne zderzenie w przypadku Kasi i jej bohaterki Marty z „Barw szczęścia” oraz szalonej, rozerotyzowanej Sofii, którą jest na scenie.
Katarzyna: Wciąż mamy wątpliwości, czy na premierę zapraszać rodziny. (śmiech) Na afiszach będzie adnotacja, że spektakl jest dla widzów od lat 16.
Zaskoczył mnie Wasz duet. Fraszyńska i Zielińska razem na scenie i od razu w budzącej wiele emocji sztuce.
Jolanta: Już kilka razy wcześniej nasze drogi się przecinały, ale po raz pierwszy tak intensywnie. Żywię do Kasi uwielbienie. Ale to prawda, że nie grałyśmy razem w jednej sztuce. Obie mamy silne osobowości, które obecnie się docierają, i szukamy tego właściwego kodu porozumiewania się. Podziwiam cię, Kasiu, bo jesteś producentem tej sztuki i dosłownie wszystko wzięłaś na swoje kobiece, delikatne barki - od podpisywania dziesiątków dokumentów, po szukanie sponsorów i dobieranie właściwych sznurowadeł do scenicznych butów. Kaśka, ale ty masz przecież góralską siłę w sobie.
Katarzyna: Czasem ta siła nie wystarcza i wtedy wychodzę z siebie, staję obok i zastanawiam się, jak długo jeszcze wytrzymam takie tempo? I gdyby nie te nasze próby, podczas których ładuję akumulatory, oraz ci wszyscy wspaniali ludzie, którzy pomagają mi, żeby całość spiąć i doprowadzić do szczęśliwego końca, to pewnie nie dałabym rady. Choć i tak czasem nerw mi puszcza, Jolu.
Jolanta: Potwierdzam. I mnie również. Obie jesteśmy może i kruchymi kobietami, ale z temperamentem.
Katarzyna: Ostatnio bardzo wzruszyłaś mnie podczas próby, kiedy obie tańczyłyśmy. W pewnej chwili Jola powiedziała do mnie: „Kurczę, Zielę, oceniałam cię tyle razy w »Tańcu z gwiazdami«, ale nigdy tak naprawdę nie doceniłam twoich umiejętności ruchowych”. No, lepiej późno niż wcale.
Jolanta: Muszę powiedzieć, że z tańcem nie jest u mnie najlepiej... Albo inaczej: z pamięcią ruchową. (śmiech)
Katarzyna: Oj, przestań.
Jolanta: Wiem, co mówię. Dochodzę - że tak powiem - bardzo długo do pożądanego efektu. Pamiętam, że kiedy oceniałam Kaśkę w programie, to zawsze miałam jakieś „ale” do jej występów. A tutaj okazuje się, że Zielińska jest niezwykłą „tańcjolą” .
Katarzyna: Po prostu szybko zapamiętuję. A do tego ja kocham taniec, ruch. U mnie musi ciągle się coś dziać.
Jolanta: Wszystko w tej sztuce staje się pretekstem do opowiedzenia o współczesnym świecie artystów, którzy mają wiele problemów: z tym, że są niedoceniani, z własnym przemijaniem, z samotnością. To bardzo uniwersalne przedstawienie, które opowiada o różnych aspektach ludzkiego, ale i artystycznego popaprania.
Czyli mamy historię o ludzkiej samotności, odrzuceniu, braku zrozumienia przez innych. Podtytuł sztuki: życie.
Jolanta: Ludzkie charaktery w tej sztuce odbijają się w krzywym zwierciadle, dzięki czemu żartujemy z nich sobie i czasami drwimy. A z drugiej strony, mogą przerażać - jak piosenka, którą śpiewamy w duecie z Kaśką. Opowiada o przemijaniu i nieuchronnej śmierci, która nas wszystkich czeka: „Lecz nie mów, że ci szczęścia brak. Niech cię nie dręczy ciężar ów, wszak już po śmierci będziesz zdrów. Wot dlatiebjakaniec filma. Wot dla tiebja kaniec filma. Cha-cha-cha-cha”. Swoiste memento, bo przecież na co dzień nie myślimy o tym i czasami żyjemy tak, jakbyśmy byli wieczni. Katarzyna: Kiedy przemyślałam ideę tego przedstawienia, pomyślałam, że jest ono - również dla mnie samej - czymś w rodzaju katharsis. To okazja, żeby przerobić swoje wszystkie irytacje, niezadowolenia i niespełnienia, które noszę w sobie. Upust emocjom dam na scenie. I potem będzie łatwiej.
Jolanta: To spektakl, o którym może być głośno także dlatego, że jest w opozycji do świata glamour, gdzie obowiązuje kult wiecznej młodości, sprężystości, świeżości. A my, chociażby przez tę galerię dziwolągów, o których wcześniej mówiliśmy, pokazujemy, że otacza nas wiele duchowej brzydoty, psychicznego kalectwa i emocjonalnej ułomności.
Katarzyna: Tym bardziej doceniam, Jolu, twoją odwagę, która sprawiła, że przyjęłaś zaproszenie i jesteś z nami.
Jolanta: Wszystko przez to, że nie wiedziałam do końca, w co się pakuję, a później już nie mogłam się wycofać. (śmiech)
Katarzyna: Bardzo chciałam, żebyś to ty zagrała ze mną w „Sofii de Magico”. Wymarzyłam to sobie, ale byłam przekonana, że jesteś nieosiągalna. Teraz siedzimy tutaj, a za kilka dni premiera.
Blisko Wam do siebie?
Katarzyna: Kiedy na pewnej próbie, podczas przerwy obiadowej, wyciągnęłyśmy z naszych torebek każda swój słoiczek z humusem i swoje awokado, pomyślałam: „niezły zbieg okoliczności”. My mamy po prostu taką samą grupę krwi... I to nie tylko w znaczeniu fizjologicznym.
Jolanta: Jesteśmy silnymi kobietami, obie lubimy pewien ład w przyrodzie, nawet przy tak daleko posuniętym - biorąc pod uwagę, jaki spektakl robimy - stopniu szaleństwa. Każda z nas oczywiście inaczej ten ład pojmuje.
Katarzyna: Jolka, ale mamy taką samą higienę pracy - w niedzielę nie pracujemy. (śmiech)
Jolanta: Jeśli chodzi o nasze zawodowe postawy, to jesteśmy z Kasią na dwóch biegunach. Mam dosyć antycelebrycką naturę. Nie do końca zgadzam się z regułami, jakie panują w naszym show-biznesie, z tym cyrkiem, o którym mówiłyśmy. Często mnie to męczy, a ty, tak myślę, bardzo dobrze radzisz sobie z tymi fleszami.
Katarzyna: Ja też nie do końca zgadzam się z regułami naszego show-biznesu. Często ratuje mnie twarz pokerzysty. Podjęłam się roli producenta ze wszelkimi tego konsekwencjami. Wiem, że muszę być na pierwszej linii ognia. Więcej razy, niż chcę. Muszę, bo potem, również za sprawą obecności w mediach, mam szansę zebrać pieniądze na spektakl. Nic nie jest za darmo. To również sprawa indywidualnych decyzji każdej z nas, Jolu. Jednak z tego, co widzę, ty się właśnie powoli przełamujesz, bo założyłaś swój profil na Facebooku. Nie mogłam w to uwierzyć!
Jolanta: Do niedawna sądziłam, że Facebook nie jest dla mnie, ale odkąd nie gram w żadnym z aktualnie produkowanych seriali, to ludzie mogą pomyśleć: „zniknęła”. Jedna z przyjaciółek producentek namówiła mnie do założenia fan page’a. I tym sposobem mam możliwość bycia w kontakcie ze swoimi fanami.
Katarzyna: U Joli najcenniejsze dla mnie jest to, że posiada niezwykły słuch artystyczny. Bezbłędnie wie, kiedy zbliża się ten niebezpieczny moment, w którym można przekroczyć w sztuce granice dobrego smaku, co w efekcie kończy się popeliną.
Jolanta: Mhhhh... (z wątpliwością)
Katarzyna: Jolu, nie zaprzeczaj. Masz nos. Uwielbiam cię obserwować w pracy. Niezaprzeczalnie mnie inspirujesz.
Jolanta: Lata praktyki i doświadczeń. (śmiech) Kiedyś powiedziałam sobie, że chciałabym pracować w projektach, które niosą ze sobą dobry ładunek energii oraz taki przekaz, który daje ludziom nadzieję. Nie mówię, że mają to być wyłącznie lekkie komedie. Mam nadzieję, że uda nam się spójnie wszystko połączyć: fragmenty serio z lekką zabawą, humorem - i dać widzom chwilę szlachetnej rozrywki.
Czy same, poza sceną, potraficie zaszaleć? Tak naprawdę „odjechać” i całkowicie poddać się wariactwu?
Katarzyna: Skok na bungee? To nie dla mnie, ale myślę, że byłabym gotowa z dnia na dzień spakować walizki i wynieść się na koniec świata - jeśli to można nazwać „odjazdem”.
Jolanta: Z tym życiowym szaleństwem jest u mnie na bakier. Z natury jestem lękliwa. Na wszystkie moje szaleństwa pozwalam sobie wyłącznie na scenie. To terytorium, na którym mogę „odjechać” i do tego w sposób kontrolowany, ale kiedy kurtyna opada, mój odjazd się kończy. Wszelkie ekstrema, jak jazda rajdowym samochodem, skoki ze spadochronem czy na bungee, zdecydowanie odpadają. Samo życie dostarcza mi codziennie takiej adrenaliny i bywam bohaterem szalonych sytuacji, że to mi naprawdę wystarcza. Jako młoda dziewczyna kilka razy próbowałam zbliżyć się do pewnej granicy szaleństwa - chciałam wtedy sprawdzić, czy to dla mnie.
Sprawdziłaś?
Jolanta: Oczywiście. I wiem, że dzisiaj z całego szaleństwa wybieram święty spokój.
Powiedziałaś, Kasiu, że podziwiasz Jolę i podglądasz podczas prób.
Katarzyna: Czasami patrzę na nią jak na mistrzynię. Czuję do niej również dystans, ale w kwestii zawodowej i w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Oraz nieśmiałość.
Jolanta: Możesz teraz napisać, że zrobiłam wielkie oczy. Nie zdawałam sobie z tego kompletnie sprawy, że mogłabym kogokolwiek onieśmielać, a już na pewno nie ciebie, Zielnik. Posiadam, ze względu na moją perfekcyjną naturę, pewną niecierpliwość dla własnych nieumiejętności, wypitą - jak to nazywam - z mlekiem Jerzego Jarockiego, mojego wielkiego mistrza. To dzięki niemu mam „takie ucho” i czuję, czy to, co gram, gramy, zmierza we właściwym kierunku. Kasia natomiast ma niezwykłą sprawność ruchową - bardzo często na próbie przypomina mi na przykład, że moja lewa ręka ma być na tych słowach zgięta i poprawia mnie. A ja dopiero co przyswajam, że tak ma być... Gdzie tu jeszcze skomponowanie ruchu tej mojej lewej ręki z muzyką i słowami? Denerwuję się wtedy tak jak ona, gdy mówię o graniu, coś sugeruję. Każda z nas, bez wątpienia, musi przekroczyć podczas tej pracy własne, zupełnie inne ograniczenia.
Kasiu, to drugi spektakl, który postanowiłaś wyprodukować - zebrać na niego pieniądze, zawalczyć o sponsorów i wiele razy sprawić, żeby niemożliwe stało się możliwe. Katorżnicza praca.
Katarzyna: Wiem, ale to wciąga. To moje prywatne uzależnienie. Wywołuje dreszcz, bo postanowiłam - jako pierwsza - pokazać coś, czego jeszcze nikt w Polsce wcześniej nie robił. W ciągu roku - od momentu, w którym wyprodukowałam „Berlin, czwarta rano”, aż do powstawania „Sofii de Magico” - miałam kilka propozycji produkowania innych projektów. Ale nie przyjęłam ich, bo sercem byłam już z Sofią.
Jolanta: To również komfortowe, bo kreujesz coś tylko na swoich warunkach i jeszcze siebie w tym umieszczasz. Kaśka jako producent doskonale wykorzystała swoje kontakty, kreatywność i popularność.
Katarzyna: W tym wszystkim, także jako producent, mogłam liczyć, i nadal mogę, na wielką elastyczność Joli.
Jolanta: Byłam jednym z „wariantów” do tej roli?
Katarzyna: Słucham?! Ty nie byłaś nigdy wariantem, co najwyżej wariatem, a na pewno jesteś naszym filarem! Jola, błagam cię!
Jolanta: No dobra, dobra. Mogę być wariantem zwanym filarem.
Katarzyna: Zaproponowaliśmy tylko, że jeśli nie miałabyś czasu na granie wszystkich spektakli, to zorganizujemy dublerkę. I ze względu na twoje zajęcia przesunęliśmy premierę o kilka dni później.
Jolanta: Dziękuję. Ale po co ten cały cyrk, Kaśka?
Katarzyna: Dowiesz się na premierze, 1 marca. Cierpliwości.
Komentarze